Siedziałem na kłodzie, w odległości metra od jeziora. Moje futrzane
serce, jarzyło się światłem. Widziałem to i czułem. Chciałem zacząć
pisać, ale... coś mnie rozpraszało. Nagle w mój umysł uderzyła fala
rozpaczy, bólu. Wspomnienia pojawiały się jedno po drugim. Uchwyciłem
jedno i skupiłem się na nim. Meriel. Bawiliśmy się razem. Znaleźliśmy
jaskinię, o której tylko my wiedzieliśmy. To była nasza słodka
tajemnica. Rozmawialiśmy:
- Dori? - spytała Meriel.
- Co chciałaś?
- Chcę żebyś wiedział, że jesteś moim najlepszym przyjacielem. Pójdę za tobą wszędzie.
Jeśli będzie trzeba, oddam za ciebie życie.- wyznała
- Ja też zrobiłbym dla ciebie wszystko...- Z wspomnienia wydarł mnie odgłos łamanej gałęzi.
Nikt się tu nie zapuszczał, więc zastanawiałem się któż to mógł być. Zobaczyłem...
Nie! To nie możliwe! Meriel nie żyje! Lecz nie była to już mała,
nieporadna samiczka. Meriel dojrzała i....wypiękniała. Gdy patrzyłem się
na nią jak na ducha, ona czekała ze zniecierpliwieniem:
- Nie przywitasz się?
W jednej chwili, doskoczyłem do niej i po przyjacielsku, przytuliłem ją mocno. Czułem, że z oczu lecą mi łzy. Uśmiechnąłem się:
- Myślałem, że nie żyjesz! - krzyknąłem i delikatnie odsunąłem ją od siebie.
- Coś ty Dori! Nie poradziłbyś sobie sam - wyszczerzyła zęby w uśmiechu.-
- Nie zostawiłabym cię bez rodziny, bez przyjaciół... no wiesz... tak zupełnie sam.
Nie odpowiedziałem. Teraz ważne było tylko to, że znowu byliśmy razem.
Usiadłem obok niej i zaczęliśmy wszystko sobie opowiadać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz