poniedziałek, 5 lutego 2018

Od Merle

Po okolicy znów rozległo się wycie wilków, roznosiło się z echem. Było donośne i pełne żalu. Informowało o kolejnej śmierci. Położyłam uszy po sobie. Wpatrywałam się w dal. Mroźne powietrze przeszywało moje ciało. Zaczęłam schodzić w niższe partie gór, gdzie temperatura będzie choć odrobinę wyższa. Stawałam łapami mocno opierając się o skaliste podłoże, by nie pośliznąć się na mokrym śniegu i od czasu do czasu wykonywałam lekkie skoki. Po woli zaczęłam też odczuwać narastające uczucie głodu, który skręcał mi żołądek. Nie jadłam już parę dni, zwierzyna która zazwyczaj tu przebywała wyemigrowała albo padła. Żeby zdobyć pożywienie musiałam opuścić teren gór i wrócić na centralne ziemie. W sumie i tak już nie jestem nigdzie bezpieczna, zaraza bezlitośnie atakuje i zbiera swe plony. Nie mamy lekarstwa, więc jesteśmy praktycznie bezbronni. W głowie kołacze też mi się myśl co dzieje się z moja młodszą siostrą Draggy, która nie wróciła jeszcze ze swojej wędrówki i nie utrzymuje z nią kontaktu. Rzadko zdarza mi się odczuwać ucisk strachu, ale boje się efektów tego wszystkiego. Nagle poczułam silny kłujący ból, który pulsował w mojej głowie. Zatrzymałam się i usiadłam, spuszczając łeb ku ziemi. Już od wczoraj wieczór gorzej się czuje, ale nie wiem co jest bezpośrednią bądź pośrednią tego przyczyną.
Ból trzymał parę minut, a później przysłabł i odpuścił do tego stopnia, że już mogłam oderwać pysk od podłoża. Zebrałam siłę w łapach i ruszyłam wzdłuż granicy. Sięgając daleko wzrokiem nie zauważyłam żadnej żywej duszy. Pustkowie.... Właściwie warunki atmosferyczne nie sprzyjają temu, by ktoś tędy beztrosko chadzał. Szalejący wiatr podrywa do góry kłęby śniegu i sypie nim w oczy, do tego niska temperatura unieruchamia mięśnie. Brnięcie do przodu było istną katorgą, ale nie mogłam się zatrzymywać. Parę razy zbierałam się by przyśpieszyć biegu, ale opadniętego śniegu było zbyt wiele. Gdy dotarłam nad rzekę zrobiłam postój. Prawie cała była skuta grubą warstwą lodu. Ostrożnie przeszłam po lodowej pokrywie do miejsca, gdzie jeszcze woda przepływała delikatnym strumieniem. Zaczerpnęłam do pyska mroźno ciesz, a w nozdrza wpadł mi zapach zwierzyny. Odwróciłam głowę w kierunku, z którego pochodził zapach. Wśród zasp siedział dość dużych rozmiarów szary zając, spasiony jak na tak surową zimę. Przyczaiłam się, a później ruszyłam za nim w pogoń, po kilkudziesięciu metrach dorwałam go. Jeszcze nigdy jedzenie mi tak nie smakowało.
Po skończonym posiłku oblizałam pysk i kontynuowałam swoją wędrówkę. Zastrzyk energii spowodował, że już po godzinie byłam na centralnych terenach watahy. Zwolniłam tępo i nikogo nie spotykając poszłam do swojej jaskini. Po wnętrzu było widać, że właściciel zaniedbał to miejsce. Porozrzucane dookoła przedmioty, były pozostałością po bójce. Ze skalnej ściany wyciągnęłam zębami jeden z mych sztyletów, po czym rzuciłam go na podłogę. Sama zaś, zawlekłam się na posłanie i rozciągnęłam na nim. Wpatrywałam się w sklepienie jaskini i po pewnym czasie obraz zaczął wirować. Zamknęłam i zaraz otworzyłam oczy, ale to nic nie pomogło. Poczułam na języku gorzki i metaliczny smak nie do przełknięcia. Z pyska wyciekła srebrnoszara substancja.
-O kurwa- Powiedziałam sama do siebie półgłosem.
https://78.media.tumblr.com/e4f23e2fdcbc1953890658fc908711fc/tumblr_ol5hjax6gk1vm3q61o1_500.gifChwiejnym krokiem wyszłam na zewnątrz i musiałam dotrzeć do polany. Szumiało mi w uszach, a później szum przeobrażał się w pisk. Wszystko dookoła wirowało. Byłam już blisko. Z zarośli wyłoniła się niewyraźna postać i patrzyła na mnie czerwonym ślepiami. Szłam, a ona podążała ze mną. Zjeżyła mi się sierść na grzbiecie. Mimo bliskiego zagrożenia doszłam na polanę. Znalazłam to czego szukałam. Ponad śnieg wystawał zmarźnięty tojad. Zerwałam jego łodyżkę. Rozejrzałam się po otoczeniu i nieznajomy gdzieś zniknął. Dobyłam mojego sztyletu i drżąc przesunęłam nim po swojej łapie. Przechodzące ostrze bez problemu rozcięło skórę.
Czerwone plamy krwi brudziły biel śniegu. Złapałam zerwany tojad i z łodygi wycisnęłam jego soki w rozcięte miejsce. Potem znów przed sobą zobaczyłam jakieś postaci. W mym kierunku zmierzali Vuntowie, Herikot i ostatnio zabity przez nas bezwatahowiec. Warkot i zawodzenie nasilało się, a zaraz słabło. Ich oczy wszystkie były wpatrzone w jeden punkt- we mnie. Złapałam sztylet i rzuciłam przed siebie.
-Merle co ty robisz?
Wszystko zniknęło tak nagle jak i się pojawiło. Obok mnie staną Denis i wtulił się na przywitanie.
-Merle, wszytko gra?- Przyjrzał mi się badawczo.
-Mhm- Kiwnęłam głową.
-Czego masz rozciętą łapę?- Podał mi mój sztylet, którym jeszcze przed chwilą cisnęłam i o mało nie zabiłam basiora.
-Aaa to, to nie ważne.
-Tojad? Przecież on jest śmiertelnie trujący.
Nic mu nie odpowiedziałam.
-Dobra nie mów. Dawno cie nie widziałem, od momentu kiedy całkowicie zaszyłaś się w górach.
-Życie. Musiałam pobyć sama.- Prychnęłam
-Tak jak całe życie?- Strzelił mnie w bok.- Ogólnie fajne przywitanie.
-Nie widziałam ciebie, widziałam kogoś innego.-Zapadła cisza.- A jak Miris?-Odbiłam od tematu.
-Eee Merle, przykro mi.- spochmurniał.
-Co się dzieje?! Co z moją Miris?- Myślałam, że serce stanie mi w miejscu.
- Jest w mojej jaskini, ale nie jest dobrze, uzdrowiciele nic nie radzą, nawet Rosalie jest bezsilna. Na prawdę mi przykro.

-Nie, nie, to nie może być prawda. Zabierz mnie w tej chwili do niej!- Wykrzyczałam, a zaraz do oczu napłynęły mi łzy.
Wbiegłam do jaskini. Byli tam Magnolia i Silver. Moja towarzyszka leżała na ziemi, od czasu do czasu wierzgała kopytami, ciężko dyszała z bólu.
-Miris- Ledwo wypowiedziałam i zaraz podeszłam do niej i wtuliłam się w nią.
Lekko podniosła łeb ku górze i odezwała się do mnie poprzez telepatie.
-Cześć Merle, cieszę, że wróciłaś.- Jej oczy rozweseliły się.
-Przepraszam, że mnie nie było. Wybacz mi. To moja wina.
-Nic się nie stało, nie wiń się. Tak najwidoczniej musiało być. Dziękuję, że mogłam ci służyć, że mogłam cie zobaczyć ten ostatni raz. Pamiętaj o mnie Merle.
- Zawsze o tobie będę pamiętać, nigdy nie zapomnę. To ja dziękuję za wszystko.
- Jesteś silna, dasz radę i pamiętaj kto jest prawdziwym wrogiem. Zawsze będę przy tobie duchem.
-Miris...
-Csiii, nie płacz. Zaśpiewaj mi kołysankę.
-Dobrze- Zaczęłam śpiewać tekst kołysanki, którą to ona często śpiewała  przed snem. Głos mi się łamał, a po pysku płyną strumień łez:
***"Zabłąkane dziecko Ziemi
Czy wiesz, jak wiele jesteś wart?
Szedłeś tą drogą od urodzenia
Przeznaczony dla czegoś większego

Są tacy, którzy powiedzą ci, że się mylisz
Będą próbowali uciszyć twoją piosenkę
Ale jesteś tu, gdzie twoje miejsce
Więc już nie szukaj

Jesteś świtem budzącego się dnia
Arcydziełem w trakcie tworzenia
Błękitem w oceanie szarości
Jesteś tu, gdzie miałeś być od początku[...]"

Jej  oczy zamknęły się, a mięśnie zwiotczały. Odeszła. Odwróciłam łeb ku Magnolii i Silvera.
-Dobrze wiecie co się dzieje, tylko do jasnej cholery milczycie. Jak daleko ma to wszystko zajść. Kto jeszcze zginie? Milczcie dalej. Zdechnijmy wszyscy.

____________________________________
***~Wanderer's Lullaby by Adriana Figueroa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz